Pohl Frederic - Gateway Spotkanie Z Heechami - Powrót do domu


    Pod pętlą Lofstroma w Lagos w Nigerii, Audee Walthers rozważał właśnie zakres swojej odpowiedzialności wobec Janie Yee-xing, gdy magnetyczna wstęga schwytała ich opadającą kapsułę i spowolniła jej bieg, wyrzucając ją przy terminalu celno-imigracyjnym. Za bawienie się zakazanymi zabawkami stracił nadzieję na pracę, ale za pomaganie mu w tym Yee-xing zaprzepaściła całą swą karierę.
    - Mam pewien pomysł - szepnął jej do ucha, kiedy stanęli w kolejce w poczekalni. - Powiem ci na zewnątrz.
    Istotnie miał pewien pomysł, i to całkiem dobry, jak na niego. Tym pomysłem byłem ja.
    Zanim Walthers podzielił się z Janie swoim pomysłem, musiał jej powiedzieć o tym, co czuł w tym strasznym momencie w TNP. Zameldowali się w schronisku tranzytowym blisko podstawy pętli ładowniczej. Pusty, gorący pokój; było tam średniej wielkości łóżko, umywalka w kącie; odbiornik piezowizyjny, na który podróżny mógł się gapić w oczekiwaniu na start kapsuły, okna, które otwierały się na gorące, wilgotne powietrze afrykańskiego wybrzeża. Okna były otwarte, choć zasunięto szczelnie siatki dla ochrony przed miriadami afrykańskich owadów, ale Walthers objął się ramionami jakby było mu zimno, gdy jej opowiadał o tej zimnej, powolnej istocie, której umysł odbierał na pokładzie S. Ja.
    Janie Yee-xing również drżała.
    - Ale nic takiego nigdy nie mówiłeś! - powiedziała, a jej głos brzmiał jak skrzek, tak miała ściśnięte gardło. Potrząsnął głową.
    - Nie. Ale dlaczego o tym nie powiedziałeś? Czy nie ma za to... - zamilkła na sekundę. - Tak, jestem pewna, za to możesz dostać premię od Gateway!
    - My możemy dostać premię, Janie! - rzekł z naciskiem, a ona spojrzała na niego i przypieczętowała wejście w spółkę skinięciem głowy. - Na pewno jest i wynosi milion dolarów. Sprawdziłem w stałych rozkazach statku, kiedy kopiowałem dziennik pokładowy.
    - Sięgnął do swojego skromnego bagażu i wyciągnął wachlarz, żeby jej pokazać.
    Nie sięgnęła po niego, spytała tylko:
    - Po co?
    - No cóż, pomyśl tylko - odparł. - Milion dolarów. Jest nas dwoje, więc podzielimy to na pół. Ale - znalazłem to na S. Ja., za pomocą ich własnego sprzętu, więc statek, jego właściciele i cała pieprzona załoga mogą mieć w tym udział - będziemy mieli szczęście, jeśli będzie to tylko połowa. Może trzy czwarte. I jeszcze - złamaliśmy przepisy, wiesz o tym. Może nie zwrócą na to uwagi, biorąc wszystko korzyści. Ale może jednak tak i nie dostaniemy ani grosza.
    Yee-xing skinęła głową, rozważając to wszystko. A było co rozważać. Wyciągnęła rękę i dotknęła wachlarza.
    - Skopiowałeś dziennik pokładowy statku?
    - A co to za problem - powiedział i rzeczywiście nie był to problem. Podczas jednej z wacht w sterowni, kiedy od strony drugiego fotela, na którym siedział Pierwszy Oficer, napływała jedynie mroźna cisza, Walthers po prostu wywołał te dane w chwili, gdy połączył się z automatycznym zapisem lotu, nagrał te informacje, jakby było to częścią jego normalnych obowiązków i schował kopię do kieszeni.
    - No dobrze - powiedziała. - A co teraz?
    Opowiedział jej więc o tym znanym ekscentrycznym miliarderze (przez przypadek chodziło o mnie), znanym ze swej chęci wydawania znacznych kwot pieniędzy na dane dotyczące Heechów, a Walthers znał go osobiście...
    - Spojrzała na niego z innym rodzajem zainteresowania. - Znasz Robinette'a Broadheada?
    - Jest mi winien przysługę - odparł po prostu.
    - Muszę tylko go odnaleźć.
    Po raz pierwszy od chwili, gdy wkroczyli do maleńkiego pokoju, Yee-xing uśmiechnęła się. Wskazała na piezofon na ścianie.
    - Ruszaj zatem, tygrysie.
    Walthers zainwestował więc trochę swych niezbyt imponujących ilościowo środków w międzynarodowe rozmowy, zaś Yee-xing patrzyła w zamyśleniu na fajerwerk świateł otaczających pętlę Lofstroma, przypominającą długą na wiele kilometrów kolejkę górską, jej śpiewające magnetyczne liny i kapsuły lądujące na nich z odgłosem przypominającym "czuf-czuf", zaś te, które startowały, wydawały z siebie gwizd, kiedy jedna po drugiej uwalniały się i nabierały pierwszej prędkości kosmicznej. Nie myślała o ich kliencie. Myślała tylko o towarze, który mieli na sprzedaż, a kiedy Walthers odwrócił się od telefonu z ponurą twarzą, ledwo słuchała tego, co miał do powiedzenia. A brzmiało to:
    - Drania nie ma w domu - rzekł. - Chyba natrafiłem na jego kamerdynera nad Morzem Tappajskim. Powiedział mi tylko, że pan Broadhead jest w drodze do Rotterdamu. Rotterdam, na litość boską! Ale sprawdziłem coś. Możemy załapać się na tani lot do Paryża i potem powolny odrzutowiec na resztę trasy - na to wystarczy nam pieniędzy...
    - Chcę zobaczyć ten dziennik pokładowy - powiedziała Yee-xing.
    - Dziennik pokładowy? - powtórzył.
    - Przecież słyszałeś - rzekła niecierpliwie. - Można go otworzyć na piezofonie. A ja chcę go zobaczyć.
    Oblizał usta, pomyślał przez chwilę, wzruszył ramionami, po czym wsunął wachlarz do skanera piezofonu.
    Ponieważ instrumenty statku były holograficzne, nagrywając każdy foton energii, który w nie uderzał, wszystkie dane dotyczące źródła zimnych emanacji znajdowały się na wachlarzu. Ale piezofon pokazywał tylko małą, bezpostaciową plamkę i współrzędne lokalizacji.
    Nie był to widok sam w sobie szczególnie ciekawy - co niewątpliwie sprawiło, że czujniki statku nie zwróciły na niego żadnej uwagi. W dużym powiększeniu pewnie można by było zobaczyć jakieś szczegóły, ale nie leżało to w możliwościach taniego wyposażenia hotelowego.
    Ale jeśli nawet...
    Patrząc na to Walthers poczuł, jakby go coś obłaziło. Yee-xing zaszeptała, leżąc na łóżku:
    - Nigdy o tym nie mówiłeś, Audee. Czy to mogą być Heechowie?
    Nie spuszczał z oczu nieruchomej białej plamki.
    - Żebym to ja wiedział... - Ale to nie było zbyt prawdopodobne, prawda? Chyba że Heechowie byli czymś zupełnie innym, niż wszyscy tego oczekiwali. Heechowie byli inteligentni. Musieli być. Podbili przestrzeń międzygwiezdną pół miliona lat temu. A umysły, które odbierał Walthers były... były... Jak to określić? Może zmumifikowane. Obecne. Ale nie aktywne.
    - Wyłącz to - odezwała się Yee-xing. - Przyprawia mnie o ciarki. - Trzepnęła owada, który przedostał się przez siatkę i dodała ponuro: - Nienawidzę tego miejsca.
    - Cóż, jutro rano ruszamy do Rotterdamu.
    - Nie to miejsce. Nienawidzę być na Ziemi - powiedziała. Machnęła ręką na niebo poza światłami pętli ładowniczej. - Wiesz, co jest tam w górze? Tam jest Podniebny Pentagon i Orbitalny Tyuratam i jakiś milion bombowców oraz pocisków nuklearnych unoszących się wszędzie, a wszyscy oni są tam stuknięci, Audee. Nigdy nie wiadomo, kiedy te cholerstwa wypalą.
    Nie było dla niego całkiem jasne, czy to miała być reprymenda, ale Walthers i tak odczuł to w ten sposób. Z niechęcią wyciągnął wachlarz ze skanera piezofonu. To nie była jego wina, że świat był szalony! Ale nie było wątpliwości, że jego winą było to, że Yee-xing została skazana na pobyt tutaj. I miała pełne prawo mu to wypominać.
    Chciał podać jej wachlarz, sam nie wiedział, dlaczego, może chciał w ten sposób zademonstrować zaufanie, może potwierdzić jej status współwinowajczyni.
    Ale w połowie tego gestu odkrył, jak szalony jest świat. Gest zamienił się w cios, nikczemnie wymierzony w jej ponurą twarz bez uśmiechu.
    Przez chwilę trwającą tak długo, jak pół jego oddechu, nie było tam Janie; w jej miejscu stała Dolly, niewierna Dolly, która od niego uciekła, a za nią cień złośliwie uśmiechającego się, pełnego pogardy Wana - a może nie było to żadne z nich, w istocie nie była to osoba, ale symbol. Cel. Zło i zagrożenie, które nie miało tożsamości, lecz jedynie opis. To był WRÓG i miał absolutną pewność, że musi zostać zniszczony. Brutalnie. Przez niego.
    W przeciwnym razie Walthers zostanie zniszczony, nieodwracalnie unicestwiony, zdezintegrowany przez najbardziej szalone, najbardziej nienawistne, perwersyjnie destrukcyjne emocje, jakie zdarzyło mu się odczuwać, wtłoczone do jego umysłu w przyprawiającym go o mdłości akcie brutalnej, niszczącej przemocy.
    Doskonale wiedziałem, co Audee Walthers odczuwał w tej chwili, gdyż ja również to czułem - podobnie jak Janie - podobnie jak moja własna żona, Essie - podobnie jak każda istota ludzka znajdująca się w promieniu dwunastu jednostek astronomicznych od gwiazdozbioru Woźnicy. Miałem wielkie szczęście, że akurat nie oddawałem się mojemu nawykowi samodzielnego pilotażu. Nie wiem, czy bym się rozbił. Dotknięcie z kosmosu trwało jedynie pół minuty i może nie miałbym czasu na to, żeby się zabić, ale na pewno bym próbował. Furia, chora nienawiść, obsesyjny pęd do niszczenia i gwałcenia - to właśnie był dar z niebios, jaki terroryści ofiarowali nam wszystkim. Na szczęście jednak poleciłem komputerowi, żeby przejął stery, żebym mógł spędzić trochę czasu przy piezofonie, a programy komputerowe nie były wrażliwe na TNP terrorystów.
    To nie był pierwszy raz. A nawet nie pierwszy raz od jakiegoś czasu, gdyż w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy terroryści wślizgiwali się do przestrzeni okołosłonecznej skradzionym statkiem Heechów i nadawali na cały świat najbardziej potworne fantazje swojego ulubionego szajbusa. To było więcej niż świat mógł znieść. Była to w rzeczywistości przyczyna, dla której znajdowałem się w drodze do Rotterdamu, lecz ten szczególny epizod spowodował, że zawróciłem w połowie drogi. Próbowałem od razu dodzwonić się do Essie, natychmiast, gdy tylko się to skończyło, żeby się upewnić, że wszystko jest w porządku. Bez rezultatu. Wszyscy ludzie na świecie próbowali się dodzwonić do wszystkich innych, więc punkty przekaźnikowe były zapchane.
    
    Żałuję, czy też prawie żałuję, że moje informacje o tym "natychmiastowym szaleństwie" nie pochodzą z bezpośredniego doświadczenia. Najbardziej tego żałowałem, kiedy stało się to po raz pierwszy, dziesięć lat wcześniej. Wówczas nikt nie wiedział nic o czymś takim jak "teleempatyczny nadbiornik psychokinetyczny". Wtedy wyglądało to na okresową, wszechświatową epidemię szaleństwa - i tym właśnie było. Wiele z najznakomitszych umysłów świata, także i mój, poświęciło swe największe wysiłki na odnalezienie wirusa, toksycznego związku chemicznego, odmiany promieniowania słonecznego - czegokolwiek, co stanowiłoby wyjaśnienie zbiorowego szaleństwa, które ogarniało ludzką rasę mniej więcej raz w roku. Niestety, niektóre z najznakomitszych umysłów świata - także i mój - były w pewien sposób upośledzone. Programy komputerowe, takie jak ja, po prostu nie odczuwały tych sprowadzających szaleństwo impulsów. Gdyby to było możliwe, powiedziałby, że problem zostałby rozwiązany znacznie wcześniej.
    

    Inną przyczyną było to, co działo się z moim jelitem: miałem wrażenie, że kopulują tam dwa pancerniki, a rozważywszy wszystko inne, wolałem mieć Essie przy sobie niż pozwalać jej lecieć później zwykłym rejsem. Poleciłem więc pilotowi zawrócić; kiedy zatem Walthers dotarł do Rotterdamu, mnie tam nie było. Mógł łatwo złapać mnie nad Morzem Tappajskim, gdyby załapał się na bezpośredni lot do Nowego Jorku i tu bardzo się mylił.
    Mylił się także - całkowicie - ale można mu było to wybaczyć, gdyż nie miał skąd się dowiedzieć prawdy - odnośnie tego, do jakiego rodzaju umysłu dostroił się na pokładzie S. Ja.
    I zrobił jeszcze jeden błąd, dość poważny. Zapomniał, że TNP działał w obie strony.
    Zatem tajemnica, jaką utrzymywał na jednym końcu tego błyskawicznego kontaktu umysłów, na drugim nie była żadną tajemnicą.



Strona główna     Indeks